piątek, 28 września 2012

Mamo, oć!



Hania zaczęła łączyć słowa w zdania. Na razie ogranicza się to głównie do zestawiania ze sobą dwóch wyrazów, ale świat ojczyzny-polszczyzny stoi przed nią otworem. Obecnie intensywnie używa zwrotu "mamo, oć!". Nasze samobawiące się dotąd dziecko poczuło moc płynącą ze zdolności komunikowania swych potrzeb w sposób nie budzący wątpliwości, wyraźny i jednoznaczny, a "mamo, oć!" połączone z łapaniem za rękę i ciągnięciem w ściśle określonym kierunku stało się uroczą, acz lekko uciążliwą, codzienną rutyną.





czwartek, 27 września 2012

Dać strzelać?




Urocze zdjęcie, prawda? 

Patrzę na nie i czuję się naprawdę nieswojo. Trudno, żeby było inaczej. Jesteśmy do tego stopnia przerażeni współczesnym światem z jego łatwym dostępem do broni, ciągłymi wojnami, atakami terrorystycznymi, strzelaninami w szkołach i na ulicach, że widok dziecka z największą radością udającego strzelanie, budzi natychmiastowy dyskomfort i niepokój.  Przez ostatni rok był to dla nas ciężki dylemat. Czy pozwolić trzyletniemu chłopcu, który oszalał na punkcie takiej zabawy, strzelać do woli? 

U Jasia przybrało to naprawdę poważne rozmiary. Żadna z jego wcześniejszych fascynacji (remont, motory, piraci) nie była tak silna, długotrwała i nie zdominowała tak bardzo pozostałych zainteresowań. Zaczęło się od obserwacji starszych chłopaków w przedszkolu i chwyciło niemiłosiernie. Tak jakby padło na podatny grunt, bez żadnych dodatkowych podniet w postaci bajek, filmów, czy nie daj Boże, gier, w których ktokolwiek, czymkolwiek by strzelał. Jaś sam z siebie uznał, że jest to najbardziej naturalna rzecz na świecie i najlepsza zabawa.

Przez kilka pierwszych miesięcy trwaliśmy w absolutnej pewności, że żadnej zabawki imitującej broń nie kupimy. Byliśmy przeciw. A Jaś w tym czasie budował gnaty z klocków duplo (zanim się sam nie nauczył, gnębił o to wszystkich dorosłych), zbierał każdy patyk o odpowiednim kształcie, używał długopisów, odpowiednio ukształtowanych narzędzi, ekierek, w kształt pistoletu obgryzał kanapki. Robił groźne miny i strzelał, strzelał, strzelał. 










W końcu dostał w prezencie (jeszcze nie od nas) rewolwer ze strojem kowboja i był to chyba najszczęśliwszy dzień w jego życiu. A my w tym momencie zaczęliśmy się trochę łamać. Dostosowując się do realiów, przyjęliśmy strategię – niech strzela z zabawkowej broni, nie wolno mu jednak mierzyć do ludzi i zwierząt, a jednocześnie będziemy tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć, że broń i strzelanie są złem, gdy wykorzystywane są do złych celów. Oczywiście niepokój, do czego to prowadzi, w co może przerodzić się ta fascynacja (zwłaszcza gdy Jaś dorośnie do komputera), nadal nas nie opuszczał. 

W końcu przestaliśmy jednak zwracać aż taką uwagę (i oblewać się rumieńcem wstydu) na komentarze i wzrok oburzonych osób postronnych (jak pewnej wyjątkowo wstrząśniętej pani, która z bezbrzeżnym zdumieniem zauważyła, że mały upiorny chłopaczek strzela do niej z atrapy pistoletu z okna jadącego na drugim pasie samochodu - przepraszamy!!!), kupiliśmy nawet Jasiowi pistolety na wodę i zaczęliśmy uczyć mierzenia do celu.  Przecież można spokojnie powiedzieć, że chłopcy bawią się tak od zawsze.






Może i się bawią, ale co z tego, skoro dyskomfort w zderzeniu ze zjawiskiem, którego zupełnie nie mogliśmy powstrzymać, pozostał? Czy dla zasady nie powinno się było tego od samego początku zabronić?
Pewnie tak byśmy się  nadal martwili, ale mniej więcej miesiąc temu, równie nieoczekiwanie jak zaczął, Jaś strzelać p r z e s t a ł. Nadeszła era lego i wszelkich skomplikowanych technicznie zabawek, a pistolet spoczął w pudle z zabawkami. I tylko Hania czasem go wyciąga, robi wesolutką minkę i mierząc prosto we mnie krzyczy głośno „ciu! ciu! ciu!”… Ale to już zupełnie inna historia...  







środa, 12 września 2012

These boots were made for walkin'


Właśnie miałam wyrzucić całkowicie zużyte i lekko za małe sandałki Hanki do kubła na śmieci, ale zatrzymałam się w pół drogi. Nie był to co prawda (póki co :-)) Manolo Blahnik, ale służyły naszej niestrudzonej wędrowniczce dobrze. Pierwsze buty, pierwsze lato w biegu... 





czwartek, 6 września 2012

Telewizja nie dla dzieci


„Polskie dzieci oglądają ponad dwie godziny telewizji dziennie. Naukowcy mówią, że to za dużo - grozi kłopotami w szkole, otyłością, problemami ze snem. Dlatego też zarówno na Zachodzie, jak i w Polsce rośnie moda na wychowanie dzieci bez TV. Czy ma to sens?” (cyt: artykuł "Telewizja nie dla dzieci" GW)

Sens ma na pewno. Ale czy jest wykonalne?
Pisałam już o tym kiedyś co nieco (tu), ale sprawa bynajmniej nie traci na aktualności. O tym, że TV ogłupia, wiemy bez konieczności informowania się na ten temat…






Wszystko wiemy, rozumiemy, popieramy. Niech nie oglądają.

Tylko jak to zrobić bez podjęcia ekstremalnych kroków eliminacji wszystkich TV-odbiorników w domu? Oczywiście jest to możliwe, kiedy zaproponujemy dzieciakom atrakcyjną alternatywę, czyli zajmiemy się nimi na full, bez angażowania się jednocześnie w kilka innych czynności. Problem w tym, że kiedy jeden rodzic pracuje do późna, te kluczowe dwie godziny, to są dokładnie t e dwie godziny, w czasie których każdego dnia drugi rodzic musi ugotować po pracy obiad, trochę posprzątać, ogarnąć, a naprawdę zająć się dziećmi może dopiero późnym popołudniem. Jeśli ktoś potrafi zrobić to inaczej, proszę o wytyczne. Absolutnie nie wykluczam, że po prostu brakuje nam kreatywności w poszukiwaniu innych rozwiązań. 

A dokładnie widzimy, jak niesamowicie telewizja uzależnia. Trzeba wykonać duży wysiłek, żeby dzieciaki od niej odciągnąć - wtedy kiedy chcemy bajki wyłączyć, albo na przykład w weekend, kiedy możemy robić coś razem i nie chcemy nic włączać w ogóle. Ogromna pułapka telewizji w przypadku małych dzieci polega na tym, że jest ona najprostszym i niezawodnym rozwiązaniem, żeby je na chwilę zająć, posadzić w jednym, bezpiecznym miejscu i na chwilę spuścić z oka, gdy jest to naprawdę niezbędne. Skorzystawszy raz z tego rozwiązania,  bardzo trudno jest później ograniczyć oglądanie do paru chwil. Dzieciom bajki się podobają, a nam jest ŁATWIEJ zrobić obok nich, a nie z nimi, wszystkie rzeczy, które zrobić musimy szybko i sprawnie. 

Słusznie radzą nam autorzy w cytowanym artykule, że powinno się oglądać telewizję  r a z e m  z dzieckiem. Ale kiedy wreszcie możemy poświęcić im czas, jest to wszakże absolutnie ostatnia rzecz, którą chcielibyśmy robić wspólnie… Właśnie wtedy jest moment na rozmowę, zabawę, bieganie po podwórku. Telewizja jest potrzebna w konkretnym celu, kiedy na chwilę musimy zająć się dokładnie czymś innym, niż dzieci.

Mam nadzieję, że poświęcając im tyle czasu i energii, ile tylko możliwe, zapobiegniemy temu, żeby oglądanie bajek w telewizji wyrządziło im szkodę. Ale ciągły dylemat, że to ryzyko jednak istnieje, pozostaje aktualny.



poniedziałek, 3 września 2012

Jurata



Jeśli koniecznie chcesz wprowadzić dzieci w stan ekscytacji graniczącej z obłędem, zrób to w Juracie. Tam przynajmniej naprawdę jest pięknie. Można się w trakcie pobytu stale zastanawiać, kto zbzikuje najpierw, dzieci oszalałe od ilości atrakcji, czy próbujący ich upilnować dorośli, ale w tak wspaniałych okolicznościach przyrody... 








Nawet wyjazd w tak beznadziejnie demoralizujące ilością pokus miejsce, może jednak przynieść trochę otuchy i nadziei wątpiącym w jakikolwiek sukces wychowawczy rodzicom. 

Zdarzenie pierwsze:
Przejeżdżamy Puck, dojeżdżamy do Półwyspu Helskiego, po naszej lewej stronie pojawiają się turbiny elektrowni wiatrowych. Tłumaczę Jasiowi, który widzi je po raz pierwszy, że służą do wytwarzania energii potrzebnej do produkcji prądu, nie tłumacząc bardziej szczegółowo na czym polega ich działanie. Jaś pyta: „A co jak nie ma wiatru?”
(Nadzieja wątpiącego rodzica: „Uffff, myśli! Hurra!)

Zdarzenie drugie:
Udaje nam się zwabić Jasia na obiad, odciągając go kolejno od gokartów, strzelania do celu, automatycznego konia na monety, oczywiście nie do końca cudem, bo obiecując po obiedzie lody. Jaś chce pierogi, ale najpierw dostajemy naleśnika z dżemem zamówionego dla Hani („naleśnik z dżemem” w karcie okazuje się naleśnikiem z dżemem, bitą śmietaną z czekoladową posypką, do tego z polewą czekoladową i posypanymi cukrem malinami oraz truskawkami, wrr…). I nie ma już mowy o pierogach, Jaś zjada siostrze naleśnika, a kończąc stwierdza: „Nie idźmy jednak na lody, ale zjadłem cukru!”
(Nadzieja wątpiącego rodzica: „Wow, wow!! Rozumie zasady? Hurra!)

Zdarzenie trzecie:
Przechodzimy koło fontanny, dzieci wrzucają do niej pieniążki. Jaś też chce, dostaje monetę i … skrupulatnie chowa ją do kieszeni. „Ja zbieram pieniądze, nie będę wyrzucał mojego pieniążka” oznajmia.
(Nadzieja wątpiącego rodzica: „Ha! Dorósł do kieszonkowego!!! Nasz mały, rozsądny kapitalista, na pewno poradzi sobie w życiu! Hurra!!! Eee... No dobra, tu wątpiący rodzic sam się hamuje...)