piątek, 26 października 2012

Tak, ale...


Bycie rodzicem nie jest łatwe. Z różnych względów to piekielnie trudna sprawa. Chyba nie ma osoby , która mogłaby szczerze powiedzieć, że to bułka z masłem, najprostsza, bo najnaturalniejsza rzecz na świecie. Jakoś tak się zawsze składa, że te najprostsze, bo niby zgodne z naszą naturą rzeczy, okazują się niewyobrażalnie trudne.

Tak, ale... Podobno człowiek potrzebuje bliskości z drugą osobą najbardziej na świecie. Bez zaspokojenia atawistycznej potrzeby dotyku, czułości, kontaktu nie może rozwijać się w pełni harmonijnie. A dzieci to fala czułości, nieustający dotyk, ciągły kontakt. Wiem doskonale, że z książkowego punktu widzenia popełniam błąd pozwalając Hani tak zasypiać – regularnie zjeżdża ze swojego łóżeczka prosto na mnie, leżącą obok na podłodze, wtula głowę w moją szyję i po chwili spokojnie śpi – co z tego, że uczę ją złych nawyków, do czegoś przyzwyczajam, skoro to jeden z najprzyjemniejszych momentów dnia? Fizyczna bliskość dziecka, jego zapach, dotyk skóry, jest jak lekarstwo na całe zło świata. Potrzebuje tego zwłaszcza bezbronny maluch, żeby poczuć się bezpiecznie i pewnie, ale dla nas, dorosłych, wartość i korzyść płynąca z tej bliskości jest zupełnie porównywalna. Nie mogę zrozumieć, jak w niedalekiej przeszłości całe pokolenia rodziców, w imię założonych przez siebie zasad wychowawczych mogły swoje dzieci, a przede wszystkim siebie, siebie!, tego pozbawiać… Kiedy slyszę różne poglądy z gatunku „zimny wychów”, ciarki przechodzą mi po plecach. Spokojny oddech dziecka w naszych ramionach, jego skóra przy naszej skórze, dotyk małej rączki w dłoni – jak można by chcieć specjalnie i z premedytacją pozbawiać się w życiu chwil autentycznego szczęścia, o które przecież łatwo nie jest?  


środa, 24 października 2012

Dzieciaki, gołębie i Neptun


Hania oniemiała z zachwytu na widok gołębi na Starym Mieście, a następnie próbowała się z nimi zaprzyjaźnić. Jaś zajęty spożywaniem największego lizaka, jaki kiedykolwiek wpadł mu w ręce, zachował rezerwę i stoicki spokój.
Zawsze mnie trochę zaskakuje, że zwykły spacer ulicą Długą jest dla dzieciaków podobną atrakcją, jak najlepszy plac zabaw. Tyle schodków do wspinania, zakamarków do zbadania, sklepików do odwiedzenia, ulicznych grajków do posłuchania... A w centralnym miejscu Królewskiego Traktu: "Pan Jeziuś", którego Jaś sprytnie rozpoznał w znajomej sylwetce gdańskiego Neptuna...












piątek, 19 października 2012

Ale wtopa

Odbieram Jasia z przedszkola, ubieramy się, podchodzi do nas pani Marzenka, uśmiechnięta od ucha do ucha.
- Jasiu! Twój koreczek! - podaje mu mały przedmiot.
Szybko uświadamiam sobie, że pewnie jednak nie wyrzuciłam przypadkiem korka od Pueblo Viejo 2010, który poprzedniego dnia tajemniczo zniknął z kuchennego blatu, a którego szukałam, żeby zatkać do połowy opróżnioną po obiedzie butelkę.
- Mój korecek! - cieszy się Jaś - On tak ślicnie pachnie. Jak winogronka!
Nie mogę uwierzyć własnym uszom.
Pani Marzenka uśmiecha się promiennie i patrzy znacząco. Staram się unikać jej wzroku.
No wtopa, no.

czwartek, 18 października 2012

SEN!



Na obecnym (wciąż wczesnym) etapie naszego macie- i tacie-rzyństwa, chyba największym problemem z jakim przyszło nam się zmierzyć w codziennej koegzystencji z potomstwem jest kwestia spania.  

Pomijam tu inne wątki, jak nagły, nieoczekiwany (!), absolutny zanik wszelkich hedonistycznych przyjemności, takich jak oglądanie całą niedzielę w łóżku „Władcy Pierścieni”, czytanie gazet, wypad do kina prosto po pracy, jedzenie na mieście zamiast gotowania, popołudniowa drzemka, spontaniczny wyjazd na weekend, łażenie bez celu po sklepach (po mieście, po kawiarniach), czy piątkowe spotkania z przyjaciółmi przy piwie. Pomijam tu brak możliwości biegania rano (o czwartej za nic się nie da), brak możliwości pójścia na jogę, czy brak czasu na naukę, języki i rozwój.  

Prawdziwym problemem jest permanentny, od czterech lat nieustająco występujący: NIEDOBÓR SNU. 


Instytucja przespanej nocy w naszym środowisku naturalnym nie występuje. Kiedy zdarza się czasem, to tylko po to, aby wzniecić nadzieję (matkę głupich), że może to już, może nasze dzieci zaczęły przesypiać noce. (Po czym, rzecz jasna, szybko dowiadujemy się, że nie zaczęły…) Oczywiście Jaś jako czterolatek co do zasady spać już umie, ale pobudka z płaczem przed 7 i nieumiejętność samodzielnego załatwienia potrzeb fizjologicznych po ciemku, nie do końca umożliwiają nam niezakłócony sen. Hanka próbuje wyjść z łóżka kilka razy w nocy, woła nas radośnie, a najchętniej ląduje w naszej sypialni. Wszelka analiza przypadków, podparta naukową lekturą, wywiadem wśród znajomych oraz zdawaniem się na własną rodzicielską intuicję nie przynosi oczekiwanych wniosków i rezultatów. Dzieci nam się w nocy budzą i już. 

Więc co tam odpowiedzialność na całe życie, co tam utracona wolność i swoboda. 
Niech tylko zaczną spać w nocy, a będzie GIT.











wtorek, 16 października 2012

Jesień w parku


Jesień jest piękna - szczególnie dopóki jest piękna. Niedługo pewnie czekają nas pierwsze deszcze, błota, wichury, infekcje kataralne, obligatoryjne przedszkolne zapalenie oskrzeli i inne, takie tam, ale na razie jest wspaniale. To chyba najpiękniejsza pora roku. 

 Dzieci na spacer zabrał tata. Uważam, że z kwestii gdzie dziewczynka powinna mieć dziwną i tajemniczą kokardkę, wybrnął świetnie :-)










środa, 10 października 2012

The hat and a bunch of sharks



Te zdjęcia to tak bez głębszej myśli przewodniej. Po prostu baaardzo je lubię.
To był cudowny dzień, który chcę zapamiętać.










poniedziałek, 8 października 2012

Przygody przy czytaniu


Przygoda logopedyczna



Jaś jest zachwycony komiksem Kajko i Kokosz, głównie ze względu na rycerzy, zamki i smoki. Nie może zapamiętać, więc wciąż pyta:
- Jak oni mają na imię? Kajko i ...?
- Kokosz, synku.
- A czemu on się nazywa jak ten owoc? - pyta Jaś trochę nieoczekiwanie.
- Jaki owoc? - próbuję skojarzyć.
- No taki owoc orzech, co spada z drzewa na głowę - tłumaczy lekko poirytowany moim powolnym myśleniem Jaś - no, kokosz.
Taaak. Oczywiście zaczynam się martwić, że trzeba było zdecydować się na logopedę, skoro zdiagnozował parasygmatyzm.

Przy okazji Jaś sobie przypomina, że był w Malborku i tam też była fosa, tylko bez wody. Tłumaczę, że teraz nie jest potrzebna, ponieważ nie ma już rycerzy i rycerskich bitew. No ale para rycerzy pojedynkowała się na dziedzińcu przed zamkiem, Jaś widział na własne oczy, więc stwierdza:
- Ale dwóch się uratowało z tej bitwy, mamusiu! I są.





Przygoda egzystencjalna



Czytamy często wspaniałą "Baśń o korsarzu Palemonie" Brzechwy. Jak wiadomo, król Fafuła Czwarty zachorował nie na żarty i oznajmił wszem i wobec, że umiera.
- Co mu się stało mamusiu?
- Zachorował synku.
- I wyzdrowieje? - drąży Jaś
- Niestety nie, kochanie, król umrze.
- Aha. A potem odumrze?
Widać, że Jasia to wyraźnie zastanowiło, myśli intensywnie.
- Nie skarbie, tak się nie stanie. Jak się umiera, to na zawsze, to nie przechodzi. - staram się wyjaśnić i w napięciu czekam, jakie pytanie zaraz padnie...
- A czkawka? Czkawka przechodzi, mamusiu?
Ufff, jeszcze nie tym razem...



środa, 3 października 2012

Kocyk i ścierka


Co za poranek. Jaś od rana nie chce iść do przedszkola. Ale wyjątkowo nie chce. Sygnalizuje to, jak to on, głośno i wyraźnie, odkąd tylko otworzył oczy. Jakoś udaje nam się go przekonać, żeby się ubrał, jakoś udaje nam się wyjść z domu. Pod przedszkolem cała machina rusza od nowa. Namawianie, przekonywanie, odwoływanie się do wszelkich możliwych argumentów, no prośbą i groźbą, kijem i marchewką. W końcu po pół godzinie ceregieli w samochodzie, ubraniu w środku kapci nawet, następuje kolejne pół godziny tłumaczeń, przytuleń, buziaków i obietnic. Jaś prawie przekonany nagle zmienia zdanie i ryczy od nowa, chce do domu, chce być cały czas ze mną.

Siedzimy na małej ławeczce w szatni, przytulamy się, Jaś ryczy. W pewnym momencie kładzie mi rękę na nodze i całkiem przytomnym głosem pyta:
- Masz kocyk? – gładzi mnie po kolanie. Mam na sobie grubą tweedową spódnicę w paski.
- Yyyhy – odpowiadam zupełnie skonfudowana.
- Nie spada ci, jak chodzisz? – pyta i nie czekając na odpowiedź, pogrąża się znów w rozpaczy, łka i zawodzi dalej w najlepsze.

Kilka minut później, zaczynam się denerwować i używać silniejszych argumentów, grożę brakiem obiecanej już wcześniej nowej książeczki w zamian za grzeczne zostanie w przedszkolu. Jaś aż się trzęsie ze złości.
- Ty, ty… - widzę, że się napina, żeby znaleźć jakiś straszny epitet.
- Jasiu… - próbuję zacząć tyradę na temat przezywania i jego konsekwencji.
- Ty, ty ścierko! – wykrzykuje ze złością Jaś.

Poddaję się. Cała złość wyparowuje, staram się z całej siły nie roześmiać, tylko skończyć umoralniający wątek o przezywaniu. Czy mój syn właśnie nazwał mnie … szmatą?

Po kolejnym kwadransie spędzonym wspólnie w sali, już wśród dzieciaków, Jaś w końcu zostaje w przedszkolu, a ja, rozkojarzona, spocona i zdołowana próbuję dotrzeć spóźniona do pracy. I tak sobie myślę, że przecież w przedszkolu dziecku nie dzieje się krzywda, przedszkole jest dobre, lecz nasza genialna zimno chyba miała, o zgrozo,  jednak trochę racji, porównując nas, zostawiających tam płaczące dzieci, do tych odsądzanych od czci i wiary rodziców, którzy swą małą córeczkę podrzucili paniom na lotnisku (tutu)...